Kontakt

Ścieżkami Serca

Rozwój duchowy
w praktyce

- Zaraza

Zaraza

 

Była to jedna z mocniejszych regresji, jakich w tym czasie doświadczałam. Stało się tak przede wszystkim ze względu na skalę przeżywanych przeze mnie emocji i uczuć, które pojawiły się w trakcie jej trwania. Nie pamiętam, abym w obecnym wcieleniu czuła się tak mocno i wyraziście winna, jak podczas tego wglądu. Nie pamiętam też, abym kiedykolwiek, od momentu urodzenia odczuwała tak silną potrzebę ucieczki od ludzi przy jednoczesnym cierpieniu, że muszę to robić, że nie mam innego wyboru.. Nie podejrzewałam siebie nigdy o takie uczucia i takie emocje. Owszem, miałam świadomość faktu, że jest we mnie poczucie winy, wiedziałam też, że czasem odczuwam potrzebę ucieczki od ludzi, ich widoku, spraw, kłopotów.. Nigdy jednak przez myśl mi nie przyszło, że te uczucia mogą być we mnie aż tak silne, tak intensywne. Byłam tym bardzo zaskoczona. Dzięki tej regresji zrozumiałam też, dlaczego wobec pewnej grupy ludzi czułam się winna.. Czemu miałam wrażenie, jakbym była im coś dłużna, coś im zabrała?. Często sama, nie wiedząc, dlaczego, oferowałam się im z chęcią pomocy, zrobienia czegoś dla nich, dogodzenia na różne sposoby. Nie było istotne, czy ja tego naprawdę chciałam, czy nie, czy miałam czas, czy nie - liczyli się tylko oni i moje poczucie długu, nic poza tym. Dopiero po regresji zrozumiałam, dlaczego robiłam to wszystko, dlaczego czułam się winna i dlaczego chciałam wynagrodzić tym wszystkim ludziom krzywdę sprzed lat. Gdy po regresji wszystkie te informacje w końcu przetrawiłam, przestałam zachowywać się w ten sposób. Przestałam też odczuwać wszystko to, co odczuwałam wcześniej i wyraźnie mi ulżyło. Oto historia sprzed wielu wieków, która kończy się śmiercią moją i niestety - czterdziestu kilku osób.

***

 

Pierwszym obrazem, jaki zobaczyłam, był widziany z wysokości kilku metrów, leżący na rozgrzanym piachu, mężczyzna. Nie widzę jego twarzy, nie wiem też, kim jest i co tu robi, mogę się jedynie domyślać, że to ja.. Obraz jest nieruchomy, a do mnie nie docierają żadne informacje. Dopiero, gdy zaczynam się zastanawiać, dlaczego nic się nie dzieje, „akcja” rusza a ja z roli obserwatora nagle zamieniam się w uczestnika..

 

Leżę na rozgrzanym słońcem, gorącym piachu, twarzą do ziemi i czuję, że umieram. Od wielu dni przebywam na pustyni - z dala od ludzi, domostw, czy plemion koczowników. Jestem sam, bez jedzenia czy choćby picia. Jestem tak bardzo słaby(a), że gdy widzę skorpiona wdrapującego się na moją dłoń, nie mam siły go z siebie strząsnąć. Tępym, obojętnym wzrokiem przyglądam się, jak wędruje po moim ramieniu. Przez głowę przemykają mi fragmenty słów, jakichś zdarzeń.. wszystko nieważne.. śmieszne.. małe.. Ostatnią myślą, jaką rejestruję, jest nadzieja, że może ugryzie mnie ten skorpion, który po mnie łazi i wreszcie umrę. Chwilę potem robi mi się ciemno przed oczami i prawdopodobnie tracę przytomność.

 

Przeniesienie w czasie: Jestem w małej, ciemnej chacie. Leżę obolały(a) na jakimś posłaniu ze skór i kolorowo tkanych koców. Próbuję wstać, ale rezygnuję z tego natychmiast, gdy czuję silny, przejmujący do granic wytrzymałości ból całego ciała. Jestem strasznie poparzony(a). Moja skóra to czerwone, popękane bąble, z których cieknie krew pomieszana z jakimś cuchnącym płynem. Jęcząc z bólu opadam z powrotem na posłanie.

 

Przeniesienie w czasie: Ponownie odzyskuję przytomność. Jest wieczór. Leżę spokojnie usiłując przypomnieć sobie, jak się tu znalazłem(am)? Ostatnim, co pamiętam, to widok skorpiona na moim ramieniu.. I nagle uświadomienie - ktoś musiał mnie znaleźć! Nie! Tylko nie to! Nie to! Wszystko, jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki staje mi nagle przed oczami, ożywają wszelkie wspomnienia, strach, ucieczka i długie umieranie. W panice zrywam się z posłania i nie zważając na potworny ból skóry, usiłuję wydostać się z chaty. W chwili, gdy dopadam zasłony wejściowej, robi mi się słabo i ciemno przed oczami - upadam na podłogę, znów tracąc przytomność.

 

Przeniesienie w czasie: Przy moim posłaniu siedzi stara kobieta, mrucząc pod nosem jakąś dziwnie brzmiącą pieśń (natychmiast rozpoznaję w niej moją serdeczną koleżankę z obecnego wcielenia). Przyglądam się jej przez chwilę a ona wyczuwając, że wróciłem(am) „do żywych”, milknie zwracając na mnie swe oczy. Coś mówi.. nie rozumiem jej słów.. Nie rozumiem języka, którym mówi. Ogarnia mnie lęk o nią, o jej życie, o życie innych.. Znów wpadam w panikę. Mówię, żeby odeszła, odpycham jej ręce i twarz, gdy nachyla się nade mną, w końcu zaczynam krzyczeć. Kobieta wybiega z chaty.

 

Przeniesienie w czasie: Minęło kilka dni. Wciąż jestem bardzo słaby(a) i chory(a). Właściwie jest ze mną coraz gorzej - głównie za sprawą ropiejących poparzeń, szoku i wygłodzenia. W chacie oprócz starej kobiety mieszka jeszcze jej mąż. Oboje się mną opiekują, karmią mnie i zmieniają opatrunki. Niestety, nie rozumiemy się nawzajem. Jestem w tragicznej sytuacji - nie mam sił, by stąd odejść ani nawet wstać z posłania i nie mam jak wytłumaczyć im, że nie powinni się do mnie zbliżać.

 

Cały czas odganiam ich od siebie z lękiem i rozpaczą w sercu, że umrą, jak tamci wszyscy. Moje myśli krążą wokół jednej rzeczy - „Muszę stąd odejść.. muszę stąd odejść.. jak najdalej od nich..” - Żyję w ciągłym napięciu.

 

Przeniesienie w czasie: Minęło kilka kolejnych dni. Jestem sam(a) w chacie, kobieta z mężem są na zewnątrz.. coś robią. Dziwnie się czuję. Moje ciało.. ono już umarło.. rozkłada się, gnije, cuchnie. Mam wysoką gorączkę, często majaczę, ale wciąż zdaję sobie sprawę z faktu gdzie jestem, co się ze mną dzieje i dlaczego. Przy życiu cały czas trzyma mnie myśl, że nie mogę tutaj zostać ani umrzeć, że muszę stąd odejść, że jeśli tego nie zrobię, znowu stanie się coś strasznego. Wewnętrzna presja, jaką na siebie nakładam, jest tak mocna, że w pewnym momencie, wyczuwając zbliżającą się śmierć, pokonuję własną słabość, gorączkę i ból, schodzę z łóżka i czołgając się kawałek po kawałku, wypełzam przed chatę - prosto na oślepiające mnie słońce i gorące, sprawiające mi ból swym dotykiem, powietrze. Robi mi się słabo i ciemno przed oczami. Gdy już mam wrażenie, że za moment stracę przytomność - słabość ustępuje, a ja zaczynam widzieć normalnie. Leżąc na gorącej ziemi i ciężko oddychając, spoglądam na parę wpatrzonych we mnie staruszków. Są wyraźnie zszokowani moim widokiem, dlatego mija dłuższa chwila, zanim najpierw kobieta a potem mężczyzna, zaczynają biec w moim kierunku.

 

Gdy kobieta jest już blisko, zbieram w sobie wszystkie siły, jakie jeszcze we mnie pozostały i desperackim już porywem krzycząc - „Nie!!!” - unoszę do góry dłoń w geście powstrzymania biegnących ludzi. Oboje zatrzymują się jakby wmurowani, ja zaś opadam bezsilnie na ziemię. Dociera do mnie wreszcie, że nie dam rady stąd odejść.. Kręci mi się w głowie. Nie obchodzi mnie, że tamci nie rozumieją moich słów - leżę i szeptem powtarzam:

- Nie podchodźcie.. Nie dotykajcie mnie.. Umrzecie.. Odejdźcie.. Odejdźcie..

Słowa te są dla mnie tak ważne, że nie przestaję ich powtarzać nawet wtedy, gdy opuszczam swoje ciało i powoli unoszę się ponad nie. Nie przestaję ich powtarzać nawet wtedy, gdy wpływam w dziwny, szary tunel, na którego końcu widać jasne światło. Uspokajam się dopiero w chwili, gdy zostaję otulony(a) ciepłą miłością świetlistej istoty, przyglądającej mi się z ciekawością i współczuciem w oczach.

 

W chwilę potem oglądając film z tamtego życia, dowiedziałam się nareszcie, dlaczego tak rozpaczliwie uciekałam od ludzi, od kontaktu z nimi i dlaczego oskarżałam się o spowodowanie śmierci czterdziestu kilku osób. W jakiś sposób przeżywając całą regresję wszystko to wiedziałam i czułam w sobie, ale nie umiałam złożyć w całość. Dopiero w chwili „przeglądu” zobaczyłam i jeszcze raz przeżyłam to wszystko, co stało się później moim koszmarem.. Odczuwając bardzo wyraźnie pragnienie śmierci, paniczny strach i ucieczkę od jakiegokolwiek kontaktu z ludźmi, oraz - przede wszystkim - głęboko tkwiące we mnie i przeraźliwe poczucie winy.

 

Podczas przeglądu okazało się, że miałam wtedy żonę w cięży, 8 letniego syna i matkę. Żyliśmy w społeczności, która liczyła 48 osób, położonej o kilka dni drogi od sporego miasta. Raz na jakiś czas jeździłam z synem na coś w rodzaju targu sprzedać to, co było do sprzedania i kupić potrzebne mnie i mojej rodzinie rzeczy, żywność i przyprawy. Ostatnia z takich podróży okazała się tragiczna - jeszcze w mieście mój syn źle się poczuł, dostał gorączki, jakiś plam na ciele i dreszczy, a podczas podróży powrotnej zmarł na moich rękach. Było za gorąco i za daleko, by wieźć jego ciało do domu - pochowałam je więc przy drodze i z bólem w sercu ruszyłam dalej. Gdy dotarłam na miejsce, moja rodzina wpadła w rozpacz. Żona nie chciała z nikim rozmawiać i zamknęła się w sobie, matka cały czas płakała. Wszyscy we wsi współczuli nam i próbowali jakoś pomóc. W parę dni od mojego powrotu zaczął się horror - najpierw zachorowała moja matka, potem żona.. potem sąsiedzi.. potem reszta.. - umierali jeden po drugim, wszyscy w taki sam sposób, w jaki umarł mój syn. Gdy nie było już nikogo żywego i zostałam sama z prawie pięćdziesięcioma trupami - załamałam się. Nie mogąc poradzić sobie z dręczącym poczuciem winy, odpowiedzialnością i samooskarżeniami, uciekłam stamtąd. Szukałam śmierci myśląc, że również się zaraziłam, że i tak umrę. Kierując się w stronę pustyni szłam omijając ludzkie domostwa, wsie, osady. Chciałam za wszelką cenę uciec od ludzi, by nie przekazać zarazy dalej, by nikt już przeze mnie i przy mnie nie umarł. Przez wiele dni błąkałam się wśród piasków czekając na śmierć, potem straciłam przytomność i oni mnie znaleźli. Wszystko zaczęło się od początku..

 

Komentarz

 

W chwili, gdy uświadomiłam sobie, jak bardzo obwiniłam siebie za zarażenie i w sumie spowodowanie śmierci prawie pięćdziesięciu ludzi, bardzo się popłakałam. Jednocześnie właśnie ten płacz był autentycznym katharsis, gdyż nigdy dotąd nie doświadczyłam poczucia aż tak głębokiej ulgi, jak wtedy. To było prawdziwe wyzwolenie! Od tamtej pory, w medytacjach ukierunkowanych na rozwijanie boskich cech w sobie, często odczuwam cudowny stan niewinności i lekkości. Wcześniej nigdy mi się to nie zdarzyło, mimo wielu prób i modlitw. Skutki tej regresji okazały się więc głębsze, niż to na początku wyglądało. Doświadczam ich do dziś :)